wtorek, 9 października 2012

Dyniowa polska jesień...

Gdy patrzę na dynię, to nie mogę nasycić się kolorystyką jej wnętrza. Gdy studiuję fakturę jej skórki, to dochodzę do wniosku, że jest jednym z tych tworów natury, które odkrywają przede mną ciągle coś nowego. Istny cud. Jadalny artyzm bez konieczności poprawiania czegokolwiek. Dynia jest taka jaka jest i już. Upiększanie jej byłoby dla mnie profanacją. Tradycyjnie od lat jesienią namiętnie gotuję zupę dyniową. Przepis mam sprawdzony w różnych już sytuacjach. Zadowala wegeterian i wegan. Gdy słyszę, że mięsożerni (i nie tylko) do zupy dyniowej dodają naszpikowany chemią i niezdrowym tłuszczem "serek topiony", to robi mi się... szkoda pięknej dyni. Taki serek, to prawdziwy zamach... Cóż, wielu żyje w błogiej nieświadomości smakowej - też mają prawo :-) Degustibus non disputantum, ale własny sisterent.


Do mojego przepisu w zależności od nastroju i tego co mam pod ręką, dodaję różne przyprawy. Czasami jest to dodatkowo szczypta oregano i bazylii, a czasami ziół prowansalskich. Zdarza się, że dorzucam kilka prażonych pestek dyni lub słonecznika, który świetnie komponuje się smakowo z dynią i wzbogaca jej witaminową paletę. 

Zimą zdarza mi się mieć ochotę na takie słońce na talerzu, więc gdy przynoszę jesienną dynię do domu, to kilka kilogramów dyniowych kostek pakuję do zamrażalnika... 

Aha, dynię przynoszę od polskich chłopów - prosto z gruntu. Najprawdziwszą, największą jaką znajdę u moich ulubionych dostawców, z polskiego pola. Ani bio, ani tym bardziej zagraniczna. Kto powiedział, że trzeba być obsesyjnym. Nie trzeba. Zwłaszcza, gdy się chce czuć w gębie polski grunt. To dopiero smak :-)

Zapraszam tutaj


Brak komentarzy: